czwartek, 31 października 2013

Karnawał na Podlesiu

   Statyka tego miejsca niczym kac najbardziej dotkliwa jest rano. Nie licząc pojedynczych spacerowiczów, obściskujących się parek gimnazjalistów, człapiących emerytów i przysypiających  mam z wózkami nie ma tutaj nikogo. Któż chciałby przyjść do zapomnianego skweru, rozeprzeć się na ławeczce i kontemplować sunące ulicą Tysiąclecia samochody? Może tylko jakieś drące mordy typy, wypijające za dużo piwa na jeden raz? Tak, tym jest właśnie to miejsce, jest niemym świadkiem przegranych zmagań kolesi z sześciopakiem Tatry albo Harnasia. Każdy w sumie ma swoje Waterloo....
   Kiedyś" było inaczej". Ci od mówienia że "kiedyś było inaczej" chcą tylko pamiętać dobre chwile, pragną zakopać się tak głęboko aby nie dostrzec zniszczonego betonowego podestu sceny oraz rozsypujących się asfaltowych alejek. W ich wspomnieniach ten park zawsze będzie skąpany w słońcu,  przyozdobiony długonogimi elficami w zwiewnych sukienkach o kwiatowych wzorach.  Może właśnie dlatego tak tłumnie przybyli w sobotę 14 września na I Rodzinny Piknik Hutniczy. Chcieli napełnić kolorem swoje wyblakłe wspomnienia.
   Mam gdzieś jaka partia lub koteria zorganizowała to wydarzenie. Kompletnie mnie to nie interesuje. Tacy ignoranci jak ja są pewnie utrapieniem organizatorów takich spędów. Przyjdzie taki, zeżre dotowaną kiełbaskę z bułką i musztardą za dwa złote i  bezczelnie będzie miał w dupie regułę wzajemności nakazującą zagłosować odpowiednio podczas najbliższych wyborów samorządowych. Nikczemność  i podłość. Muszę jednak uczciwie napisać, że to była całkiem fajna impreza. Wiara miała rozrywkę, wznosząc się ponad Podlesie wysięgnikiem wozu strażackiego. Dziatwa mogła szaleć w różnych konkursach i zabawach a scena jak za dawnych lat rozbrzmiewała muzyką i tańcem. Jak na pierwszy piknik to rozmach naprawdę imponujący. Darmowe baloniki i inne fanty cieszyły dzieciaki a to w sumie jest najważniejsze. Więc co mi tam, niech idą głosują ludziska  na tych organizatorów aby dzielnica dalej się integrowała i rosła w siłę.
Natomiast ja zadowolę się mimowolnym kontemplowaniem kontrastu  pomiędzy szarym bezruchem codzienności tego miejsca a jego karnawałową, surrealistyczną wersją. Żeby ta druga powłoka nie odpłynęła gdzieś w niepamięć, zrobiłem parę zdjęć.


Niekończące się węże zaparkowanych aut  mówią same za siebie o potrzebie organizowania takich imprez

Super, że na takich imprezach mogą  promować się dąbrowskie kluby sportowe

Jak piknik to i kiełbacha musi być

Dzieci mogły malować do woli

Mogły też zostać pomalowane
Dąbrowski pisarz Dariusz Rekosz na stoisku ze swoimi książkami
Poszły konie po betonie
Ale wysoko

Scena ożyła jak przed laty

dmuchany zamek dopełniał całości

  

środa, 16 października 2013

Bezpłatne szkolenia "Natura 2000 - Naturalny kapitał" w Dąbrowie Górniczej

   Pewnym echem w sieci odbił się  mój wpis na blogu dotyczący dewastacji Obszaru Naturowego "Lipienniki w Dąbrowie Górniczej". Odezwał się do mnie Pan Wojciech Róg z krakowskiej Fundacji Wspierania Inicjatyw Ekologicznych. Fundacja chce zaprosić mieszkańców na cykl bezpłatnych szkoleń pn. "Natura 2000 - Naturalny kapitał" dotyczących gospodarowania w obszarze Natury 2000. Szczegóły w mailu którego treść  na prośbę Pana Wojciecha umieszczam poniżej.

"Dzień dobry, Drogą poszukiwań w internecie natrafiliśmy na Pańskiego bloga w którym porusza Pan problem dewastacji obszaru chronionego "Lipienniki w Dąbrowie Górniczej". Tak sie składa że nasza fundacja będzie realizować na terenie tego obszaru projekt pn. "Misja Natura" którego celem będzie m.in. przygotowanie mieszkańców (głównie liderów lokalnej społeczności), przedsiębiorców, instytucji do opracowania i wdrożenia Planu Zadań Ochronnych dla tego obszaru. W ramach ww. projektu przeprowadzimy w Dąbrowie 6 dwudniowych bezpłatnych szkoleń pn. "Natura 2000 - Naturalny kapitał" dotyczących gospodarowania w obszarze N2000, tematyką szkoleń będzie m.in. wykorzystanie Odnawialnych Źródeł Energii, turystyka kwalifikowana i ekoturystyka jako szansa dla regionu, slowlife, zdobywanie funduszy na realizację projektów itp., na każdych zajęciach będzie obecny mediator, który będzie prowadził też warsztaty z komunikacji i mediacji. Podobne szkolenia przeprowadziliśmy już w dwóch obszarach Natura 2000: Dolinki Jurajskie (Małopolska) i Lubieszynek (Pomorze). W związku z tym mam pytanie czy byłby Pan zainteresowany wzięciem udziału w naszych szkoleniach, ewentualnie czy mógłby Pan umieścić informację o szkoleniach na blogu? Pierwsze zajęcia ruszają 29-30 października a kolejne odbywać się będą co 3-4 tygodnie. Zgłoszenia przyjmujemy do 18 października ale będzie można się jeszcze dopisać później jeśli będą miejsca. Całość jest bezpłatna (projekt jest finansowany w ramach programu LIFE+) a więcej informacji można znaleźć na stronie www.misjanatura.fwie.pl. Jeśli byłby Pan zainteresowany wzięciem udziału bardzo proszę o kontakt, wtedy prześlę Panu zaproszenie, program I szkolenia i formularz zgłoszeniowy. Z poważaniem Wojciech Róg Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych ul. Czysta 17/4 31-121 Kraków"

piątek, 11 października 2013

Relacja z wyprawy - Matterhorn 2013



   Ponieważ dochodzą do mnie sygnały zniecierpliwienia dotyczące braku drugiego wywiadu z alpinistą Adamem Zającem postanowiłem rzucić coś na żer przed daniem głównym ;-) Za sugestią i zgodą Adama umieszczam jego relacje i zdjęcia z wyprawy na blogu.
Tak więc zapraszam do przeczytania relacji z wyprawy. Tekst i zdjęcia Adam Zając.

Matterhorn 2013

   Piątek po południu, nadeszła godzina W.  Auto nabite po sufit. Ruszamy w strugach rzęsistego deszczu. Pełni nadziei mkniemy pięknymi autostradami, studiujemy przewodniki i snujemy plany. Kilometry błyskawicznie  uciekają, przed wschodem słońca wita nas pochmurna i deszczowa Szwajcaria.
    
       
Powitanie okazało się bardzo………… chłodne, nawet teściowa wydaje się bardziej ciepła i przyjazna. No nic zaczynamy podjazd w wysokie Alpy i mina rzednie nam coraz bardziej. W Fatherlandzie lato w pełni, w Alpach wygląda to jakoś za zimowo.  Pierwsza wysoka przełęcz , stromy i kręty podjazd, mijamy ciężki sprzęt do odśnieżania na łańcuchach, notabene zważywszy na letnie slicki w naszym teleporterze, wprawia nas  to w duży niepokój. Ciśniemy dalej. Osiągamy wysokość ok. 2000 m, deszcz zamienia się w regularna śnieżyce, temperatura spada poniżej 0, na drodze zaspy i lód. A my mamy wjechać na ponad 2400 m. Ciśniemy dalej, jakimś cudem wjeżdżamy na przełęcz, czekamy na wschód słońca, zarządzamy drzemkę w nadziei ze słońce podniesie temperaturę i jakoś damy rade zjechać na dół. Daliśmy rade, wróciliśmy do cywilizacji, pogoda jednak nas nie rozpieszczała, podążamy pełni obaw ku naszemu celowi. Na miejscu okazuje się że pogoda definitywnie się załamała . Nasze plany rozłożyła fatalna pogoda, podejmujemy jednak decyzje aby mimo wszystko wyruszyć w góry i wyznaczymy sobie cel założenie bazy na 4000 w okolicy Klein Matterhornu. Wyjeżdżamy kolejką na górę, pogoda drastycznie się pogarsza. Widoczność spada do 0, na zewnątrz szaleje śnieżyca, temperatura spada poniżej – 10 stopni. Długo się namyślamy co robić dalej, po rozmowach z tubylcami zapada decyzja ze mimo wszystko zostajemy na 4000 m, a noc przetrzymamy w tunelu kolejki w bardzo komfortowych warunkach (sucho, nie wieje i temperatura chyba na delikatnym plusie). Poddaliśmy się procesowi aklimatyzacji …….. przebiegł w miarę bez większych komplikacji. Spaliśmy ponad 12 godzin.

 

    Ranek okazał się przepiękny, otworzyło się okno pogodowe, mimo lata panuje permanentny mróz. Zaczynamy transport gratów, wybieramy miejsce na obóz na skraju Breithornplateau. Zostawiamy depozyt, szpeimy się i ciśniemy na szczyt. Po wcześniejszej aklimatyzacji podejście nie stanowiło już dużego problemu. Wchodzimy na szczyt Breithornu 4165 m.n.p.m. w bajecznej pogodzie, długo siedzimy na topie, dalej się aklimatyzujemy.


   Na drogę zejściową wybieramy mało uczęszczany spacerek przez sąsiedni, niższy wierzchołek Mittel - Braithorn. Popołudniu docieramy do depozytu i ochoczo zabieramy się do budowania bazy.


   Szybko stawiamy solidnie okopane i przykręcone śrubami do lodu nasze szturmowe namiociki, robimy obiadek delektując się niesamowitymi widokami.  Wieczór spędzamy na relaksie, czekamy na jakiś piękny zachód słońca, ale jakoś szybko nie nadchodzi. Nad bazą zapadł cień, momentalnie mróz dał o sobie znać, chowamy się do namiocików i dalej oczekujemy na piękne widowisko, w końcu siedzimy w pierwszym rzędzie. Niestety mróz wciska nas w śpiwory, i jak to zwykle bywa miłe ciepełko rozleniwia nas do reszty. No i zachód słońca przespaliśmy, jak na lipiec bardzo zimno, w nocy temperatura oscyluje w okolicach – 20 stopni.

   Śpimy długo, do działania mobilizuje nas poranne słońce, w okolicach 8 rano jest już całkiem przyjemnie, około – 5 stopni przy pełnym słońcu i niewielkim wietrzyku na lodowcu to prawdziwy upał. Leniwe śniadanko, szpejenie i ruszamy do boju. Cel to Pollux 4092 m.n.p.m, nieśmiało może zahaczymy o Castora 4178 m.n.p.m. Lampa totalna. Długi trawers masywu lodowcem Ghiacciaio Di Verra daje się nam we znaki. Zabójcze słońce wysysa z nas całą energie, jak się później okazało spaliło nam także spore połacie skóry.

 
   W końcu podchodzimy pod ścianę. Wybieramy klasyczną mixtową drogę wejściową . Droga okazuje się niezwykle estetyczna, ze sporymi kawałkami skały w fajnej ekspozycji, wymagająca jednak sporego skupienia ze względu na kruszynę i miękki śnieg (notabene temperatura ciągle na sporym minusie), najtrudniejsze miejsca zostały zaopatrzone w stałą poręczówkę. Na deser dostajemy niezwykle widokowa śnieżną grań szczytowa. Na topie jesteśmy sami, napawamy się ogromem masywu Monte Rosy, kontemplujemy doskonałość natury, marzenia się spełniają.

 

 

    Schodzimy pod ścianę i zastanawiamy się nad atakiem na Castora. Po krótkiej debacie chętnych brak. Wracamy do bazy, powrót okazał się niemiłosiernie długi, wyssał z nas resztę energii jaką mieliśmy. W bazie powtarzamy rytuał z dnia poprzedniego. Mamy mocne postanowienie obejrzenia zachodu słońca. Długo bronimy się przed śpiworami, mróz jednak pokonuje nasza silną wole. No i po zachodzie.

 

 Prognoza się zmienia, postanawiamy przenieść bazę pod ścianę Matterhornu. W Szchwarzsee postanawiamy  się odchudzić, zostawiamy spory depozyt w schronisku i ciśniemy pod ścianę prawie na lekko. Pogoda gwałtownie się łamie, nerwowo sprawdzamy prognozy, no i stało się. Na wysokości około 3100 m  w śnieżycy podejmujemy decyzje o odwrocie. Pełni nadziei zimujemy w schronie awaryjnym, oglądamy przepiękna burze śnieżną z piorunami, sprawdzamy prognozy, szanse na wejście spadają do 0.

 

 

 

    O poranku, przy padającym śniegu i fatalnej prognozie pogody podejmujemy ostateczną decyzje o zejściu na dół. Po drodze podejmujemy depozyt i już w strugach deszczu ciśniemy w doliny. Pokonała nas pogoda. Krótkie zwiedzanie malowniczego Zermatt, studiujemy prognozy, nie ma szans na szybką  poprawę pogody. Sztab wyprawy przenosi się do centrum informacji turystycznej z dostępem do Internetu. Lecimy z lista celów awaryjnych, pogoda wylosowała nam Dolomity, rejon Jeziora Gardy. Pełni zapału przenosimy się z krainy lodu we włoskie tropiki – upały grubo powyżej 30 stopni, śniegu brak. Rozbijamy obóz u brzegów Gardy. Niestety woda w jeziorze tego roku  jest wyjątkowo zimna.

 

   Celem w tym rejonie została podobno prawdopodobnie najtrudniejsza ferrata w Europie Via attrezzata Rino Pisetta. Jakże inny świat, tropikalne upały, lita ściana typu Verdon, 330m podejścia, 400 m ferraty, pik zaledwie na wysokości 970 m.n.p.m. Całość robi spore wrażenie, w końcu przewyższenie to 730 m. To już moja druga wizyta na tej ferracie, po ostatniej srogiej lekcji atak na ścianę ustalamy dopiero późnym popołudniem, kiedy ściana będzie już w cieniu. Cały dzień spędzamy na leniwym zwiedzaniu okolicznych, malowniczych miejscowości nad brzegami jeziora Gardy. Długo czekamy na ten cień, robi się późna godzina, około 17 zaczynamy atak. Koszmarne podejście stromymi piargami w tropikalnych temperaturach daje się nam ostro we znaki. Wodę spijamy prawie jak konie, koszulki ostro wykręcamy, a idziemy prawie bez obciążenia. W końcu ściana, szpejenie i napieramy. Pierwsze syte miejsca i mieszane uczucia, jak to chłopaki stwierdzili dziwna ta ferrata, wysiłkowo bardzo syta, ni to wspinaczka ni to ferrata, niby pionowa ściana, ale bez żadnych ułatwień tylko stalowa linka i niekończące się przepinki.



 Dodatkowo wyjątkowo powietrzna i te widoki………. Szczytujemy o zachodzie słońca, jest pięknie.

 


   Kolejny kibelek nad Gardą, siedzimy i gadamy do późna w nocy J nie mamy planu, życie jest jednak piękne, marzenia się spełniają. Rano pobudka, kąpiel w jeziorze, pakowanie i co robimy? Team postanawia zobaczyć najbardziej honorne ściany w dolomitach – kierunek Tre Cime di Lavaredo . Pogoda ponownie nas nie rozpieszcza. Deszcz, śnieg, zimno tak nas wita to piękne miejsce.


   Nasze plany popłynęły z deszczem. Czas nas zaczyna gonić, zjeżdżamy w doliny, ciepełko chociaż, bo ciągle leje,  kierunek ciepłe i wygodne łóżeczko w domciu. Droga daleka, chwilami istny potop, nad ranem docieramy do domu, wyprawa zostaję szczęśliwie zakończona. Postanawiamy powrócić za rok na Matta.
W tym  jakże ambitnym przedsięwzięciu udział brali: Kuba Wiśniewski, Marcin Sokołowski, Marcin Jamroży, Adam Zając.
Wyjazd został dofinansowany przez Speleoklub Dąbrowa Górnicza.
My na lajtowe wyjazdy nie jeździmy. Jak nie leje to nie ma przygody.

 Tekst dostępny też na stronie internetowej Speleoklubu Dąbrowa Górnicza
http://sdg.org.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=267:matterhorn-2013&catid=47:wyprawy&Itemid=66








sobota, 5 października 2013

Gdy na Kuźnicę nie zabierało się wędki

   Wrzesień był dla mnie zwariowany.  Kompletny brak czasu na pisanie bloga. Pora zatem nadrobić zaległości. Na rozruszanie dobre będzie umieszczenie zdjęć z czasów gdy powstawała Kuźnica Warężyńska. Potem może w końcu uda się zamieścić drugi wywiad z Adamem Zającem a jeszcze wcześniej fotorelację z pikniku na Podlesiu. Ach, tyle zaległości a przecież nowe pomysły kotłują się w łepetynie i żądają zmaterializowania.  No trudno, w końcu jestem blogerem a nie felietonistą piszącym regularnie do tygodników czy miesięczników ;-)

   Zanim Kuźnica Warężyńska stała się największym jeziorem Pojezierza Zagłębiowskiego, była po prostu Piaskownią. Tak po prostu zwano ten olbrzymi obszar z którego wydobywano polodowcowy piasek na potrzeby okolicznych kopalń węgla. Miejsce to, nieco niedostępne posiadało swój  klimat. Wielkie kopary wydobywające piasek, niczym prehistoryczne zwierzęta dominowały w krajobrazie piaszczystej niecki.  Co jakiś czas pojawiały się elektryzujące wieści o znalezionych podczas wydobycia plejstoceńskich kościach mamutów. Marzył się zrekonstruowany szkielet mamuta np. w sosnowieckiej "Żylecie" gdzie znajduje się Wydział Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego. Nie powstał, są za to dinozaury a szczątki mamuta z Kuźnicy możemy obejrzeć w dąbrowskim Muzeum Miejskim.
 
   Do dzisiaj zastanawiam się, jak dochodowy był biznes, który wymyślili sobie pewni jegomoście przyjeżdżający polonezami z przyczepkami na teren Piaskowni.  Wydobywali oni z terenu piaskowni drobne krzemienie, które razem z piachem zatargał tutaj lodowiec. Podobno sprzedawali je na potrzeby dekoratorsko-budowlane do odbiorców za Odrą.

   W zagajnikach brzozowych na obrzeżach dawnej Piaskowni a dzisiaj jeziora Kuźnica Warężyńska grzybiarze na jesień zbierali kozaki a niepokojone rosiczki pożerały drobne owady, oszukane przez te mięsożerne roślinki.

   Zdjęcia mojego autorstwa zostały zrobione na przełomie marca i kwietnia 2005 roku. Zbiornik już się powoli wypełniał.