czwartek, 28 marca 2013

Stara kolonia Zając - część 2

   
   Podczas drugiego spaceru po dąbrowskim Zającu  zajrzymy do ruin spalonego gospodarstwa przy Kruczkowskiego 26. Ten zbudowany na przełomie XIX i XX wieku dom wyróżnia się swoim szczytowym ustawieniem względem osi ulicy. 



Niestety ale z budynku nie zostało zbyt wiele. Ogień z pewnością bardzo szybko strawił jego drewniane elementy. Obecnie na terenie posesji znajduje się miejsce spotkań zbieraczy złomu i puszek.  W środku znajduje się ich kryjówka w której przechowują zebrane puszki po piwie i inne surowce przeznaczone na sprzedaż w okolicznych skupach. Postanowiłem jednak być wytrwałym i poczekać na dogodny do zwiedzenia moment. 



   Pomieszczenia wewnątrz budynku kompletnie zdewastowane przez pożar. Reszty zniszczenia dokonali szabrownicy, którzy zabrali wszystko to co przedstawiało jakąś materialną wartość.  Na zdjęciu widzimy rozbity piec kaflowy z którego wyrwano żeliwne drzwiczki. 



   Miejscami na ścianach zachowały się jeszcze resztki tapet, których wzory przypomniały mi wnętrza wiejskich chałup sprzed dwudziestu lat. Z pewnością takie wzorki do dzisiaj zdobią mieszkania naszych babć i dziadków.



Zachowała się też drewniana stolarka okienna. A jeszcze niedawno pewnie stała tutaj pelargonia.



   Może w tym oknie wsparta na miękkiej poduszce spokojnie spędzała swą starość pani gospodyni? 




   Spalona szafa lub regał. Dopiero w domu oglądając zdjęcia w komputerze zorientowałem się, że na meblu jakimś cudem przetrwała stara gazeta. Koniecznie musiałem tam wrócić.



   Dziennik Zachodni z 7 czerwca 1990 roku. Niby niedawno a to już prawie 23 lata.


Czytanie zostawiłem sobie na później - "zbieracze" właśnie  wracali do swojej siedziby.......



   Pokręciłem się jeszcze po obejściu próbując odnaleźć ślady dawnego życia.



   Pozostałości stodoły. Może to tutaj mieszkały krowy, których mleko kupowali rodzice dzieci uczęszczające do pobliskiego przedszkola?  Nawet nie spostrzegłem kiedy znalazłem się obok najstarszego budynku w dzielnicy.



  Kruczkowskiego 36  powstał około 1860 roku. Podobnie jak większość tutejszych domów, na przestrzeni lat został przebudowany. Możliwe że cegły z której wzniesiono ściany pochodziły z pobliskiej cegielni.


   Zaraz obok głównego budynku, na podwórku znajdują się ceglane pomieszczenia gospodarcze. Możliwe, że znajdowała się w nich stodoła. Gołębnik jest do dzisiaj.



   Tutaj też natknąłem się na stara tabliczkę. Jest w nich jakiś urok i czar.



   Stolarka okienna dwuskrzydłowa ze ślemieniem, podobno sześciokwaterowa.  Zielone okiennice widoczne na zdjęciu coraz rzadziej można spotkać w zagłębiowskich domostwach. Tajemnicą dla mnie pozostaje wybór akurat takiego a nie innego koloru. Może dawniej w dąbrowskich kopalniach zielonej farby było pod dostatkiem ;-) ?


    Wracając zerkam jeszcze na budynek wybudowany w 1929 roku. Zaraz obok pod numerem 10 znajduje się nieco starszy dom ale na skutek licznych przeróbek zatracił swój charakter.


   Na ścianie frontowej wymurowana data powstania.

środa, 27 marca 2013

Stara kolonia Zając - część 1




   Na Zając trafiłem poniekąd przez przypadek. Podczas jednego ze spacerów po okolicy szukałem starych drzew które mógłby spełniać warunki jakie stawia się okazom pretendującym do miana pomnika przyrody. Pozostając ze swoimi dywagacjami dotyczącymi obwodu dwóch dębów które tam namierzyłem szedłem przez  tą starą kolonię robotniczą i dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie w jak ciekawym miejscu się znalazłem. 
Zając na mapie z 1916 roku.  www.dabrowa.pl

  
 O koloni Zając wiemy niewiele. Ta położona w bezpośrednim sąsiedztwie Gołonoga osada rozrastała się wraz z rozwojem położonej tuż obok kopalni „Flora” .To właśnie pracownicy związani z tym zakładem jak też innymi dąbrowskimi fabrykami i kopalniami osiedlali się tutaj budując swoje domy i obejścia. 

Dęby na Zającu

    Nazwa Zając pochodzi   prawdopodobnie od nazwiska jednego z pierwszych gospodarzy który zamieszkał tutaj w czasach gdzie w miejscu  wybrukowanej ulicy znajdowała się  polna droga.
   Do dnia dzisiejszego pozostało kilka starych domów z przełomu XIX i XX wieku. Należy jednak nadmienić, że okolica zmienia się bardzo dynamicznie. Wiele starych domostw zostało  wyburzonych a w ich miejsce powstają  nowe domy jednorodzinne i budynki firm. Czy korzystnie to wygląda  z punktu widzenia architektonicznego? Należałoby zapytać znawców tematu. Z pewnością szokuje pseudo barokowa bryła nowej przychodni zdrowia do której możemy dotrzeć od ulicy Morcinka jak też prostopadłościan komercyjnego budynku przy Kruczkowskiego 27. Nie zmienia to jednak faktu, że  ulica Kruczkowskiego  to dobre miejsce do mieszkania. Położona tuż obok głównej osi komunikacyjnej miasta a zarazem cały czas zdumiewająco cicha i spokojna.

Widok na Zając czyli dzisiejszą ulicę Kruczkowskiego

   Szperając w relacjach mieszkańców możemy dowiedzieć się, że stosunkowo niedawno bo koło 40 lat temu na Zającu funkcjonowało przedszkole a rodzice odbierający popołudniami z niego swoje  pociechy kupowali od mieszkańców dzielnicy świeże mleko prosto od krowy.

   Zapraszam teraz na krótką wycieczkę po tym zapomnianym fragmencie Dąbrowy i polecam wybranie się tam w słoneczne popołudnie gdy czas leniwie zwalnia potęgując urok tego miejsca.

 
Na rogu z Piłsudskiego ostał się dom z  początku XX wieku. Przylegają do niego murowane komórki gdzie przechowywano węgiel na opał






 
Na budynku zachowała się tabliczka ze starą nazwą ulicy


 Kruczkowskiego 6 to drewniany parterowy dom o konstrukcji zrębowej. Powstał pod koniec XIX wieku, później dobudowano do niego werandę. W bryle zwraca uwagę  murowany, wysoki komin.
Marcowy kot zażył już słonecznej kąpieli i tęsknie spogląda w stronę ciepłego zapiecka
Ceglany dom z końca XIX wieku. Piętro dobudowano w 1925 roku. W fasadzie skromny detal ceglany
Po drugiej stronie ulicy nr 18. Dom powstał około 1900 roku. W fasadzie skromny detal:
lizeny, gzymsy; stolarka drzwi wejściowych dwuskrzydłowa, płycinowa, z dekoracją snycerską.
A w podwórzu takie komórki 



sobota, 23 marca 2013

Wilczomlecz pstry – dąbrowski unikat florystyczny



   Nie sposób pierwszego wpisu poświęconego dąbrowskiej florze nie poświęcić  wilczomleczowi pstremu.  Dzięki niemu Dąbrowa jest znana każdemu botanikowi  w Polsce a może i Europie.
   Roślina ta to  kępiasta bylina z rodziny wilczomleczowatych.  W swoim naturalnym środowisku występuje w Afryce Północnej, Azji i Europie.  W Polsce jedyne stanowisko występuje właśnie w naszym mieście, dokładnie w okolicach Trzebiesławskich Wzgórz chociaż dzielimy je z sąsiednią  wsią Podwarpie.  Jest to stanowisko wyspa,  składające się z około tysiąca okazów,  wysunięte na północ od europejskiej granicy zasięgu tego gatunku.   
   Wilczomlecz pstry zwany również złocistym to roślina zagrożona wyginięciem w naszym kraju między innymi z powodu zarastania terenów występowania lasem, co powoduje zbyt duże dla tego gatunku zacienienie.  Nie ma za to jakiś  specjalnych wymogów co do gleby i wystarcza mu żeby  podłoże w którym jest ukorzeniony było przepuszczalne, nie znosi bowiem zalewania a lubi światło słoneczne. 
   W Dąbrowie został odkryty mniej więcej w połowie lat 80-tych ubiegłego wieku.  Ciekawostką jest to że występuje akurat na terenach związanych z  wydobyciem rud metali nieżelaznych tzw. warpiach.
Chętnie wykorzystywany jest w ogrodnictwie jako roślina ozdobna w skalniakach i  rabatach ozdobnych.
  
Wilczomlecz pstry na rabacie działkowej. www.garnek.pl

   Należy jednak uważać  i zastanowić się czy chcemy mieć go na działce. Podobnie jak większość wilczomleczy zawiera bowiem we  wszystkich organach trujący sok mleczny. Działa on drażniąco na skórę i może wywoływać reakcje alergiczne, a po dostaniu się do oka – zapalenie spojówki i rogówki. Nie spożywajmy go bo dostaniemy bólów żołądka, krwawych biegunek i co gorsza zaburzeń pracy serca i zapalenia nerek . Spożywając go w większych ilościach, możemy nawet stracić życie
Możemy za to być dumni, że w naszym mieście mamy taki unikat wymieniony w  Polskej  czerwonej księdze roślin”.
   Ostatnio zetknąłem się z informacją, że wilczomlecz pstry w stanie dzikim rośnie też na Lubelszczyźnie, w Skierbieszowskim Parku Krajobrazowym, na Złotej Górze w Orłowie Murowanym  w okolicach wsi Zabytów, na murawach i  ugorach.  Ale i tak śmiało nazywajmy  go Wilczomleczem dąbrowskim ;-) 

kwiat wilczomlecza pstrego. www.skalniaki.org


środa, 20 marca 2013

Zabawy dzieci z wielkiej płyty



   Ilekroć czytam  wspomnienia ludzi mieszkających w Dąbrowie przed powstaniem Huty Katowice, tym mocniej zdaję sobie sprawę jakim szokiem dla ówczesnych było jej powstanie.  Kiedy misterna sieć utkana  z niezwykłych, przyjaznych  miejsc,  dobrze sobie znanych mieszkańców i  świętego prowincjonalnego spokoju została brutalnie rozjechana przez ciężarowe samochody, zadeptana przez tłumy przyjezdnych , którym jestem i ja.   Mój świat dzieciństwa,  który swoją betonową breją  zalał  stary  Gołonóg   z kolei dla mnie jest  niczym świeży, pachnący drożdżowy placek.  Natomiast  odkrywanie tego co było przed tym czasem  jest jak wydłubywanie z tegoż ciasta słodkich bakalii. Tak przenika się stare i nowe, choć  niepostrzeżenie , nieubłaganie i nieodwołanie postępuje najnowsze…..
   

   Dzisiaj wspomnienia   zabaw  dzieci z gołonowskich osiedli  w latach osiemdziesiątych oraz trochę o rozrywkach ich rodziców okiem tegoż dzieciaka. 


   Kiedy błotną breję przykrywał śnieg  nastawał czas zimowych szaleństw.  Z  górkina której dzisiaj stoi Intermarche w Gołonogu, tuż przy dawnych piwnicach po dawnej stacji pomp (?)  zjeżdżało się na sankach.  Na drewnianych z oparciem, drewnianych bez oparcia, metalowych kupnych i tych zrobionych w małych warsztacikach mieszkańców zaadaptowanych z blokowych piwnic.  Frajda była niemożebna. Na górce często i kilkadziesiąt dzieciaków naraz wrzeszczało  w szale zimowym , wywracało się z tych sanek, wpadało na siebie.  Urokowi całej zabawy dodawał mrok i poświata latarni ulicznych odbijających się w pokrytym lodem  wyślizganym zboczu.  Pamiętam tam swoje pierwsze próby narciarskie na plastykowych kupionych w  kiosku Ruchu krótkich nartach. Czasami pojawiał się też ktoś na łyżwach i odważnie zjeżdżał po stoku,  ufając w kunszt dentysty,  do którego wybrać się musiał po tych harcach na drugi dzień.  Na osiedlu wzięcie też miała w zimie dróżka wewnątrz niego.  O delikatnym spadku, pochylona  w stronę bloków oszczędnościowych na Cedlera  stanowiła w godzinach wieczornych miejsce elektryzującej zabawy. Jaka to była zabawa? Wyczekiwano aż na drodze pojawi się jakiś samochód i niezależnie czy jechał z góry czy pod górę czepiano się jego tyłu i jak na wyciągu orczykowym sunęło się na butach ku uciesze wszystkich. Prawie wszystkich uciesze,  zdarzało się czasami,  że kierowca zorientowawszy się, zwłaszcza jadąc pod górę, swoim polonezem, małym lub dużym fiatem,  że ma pasażerów na gapę, zatrzymywał auto, wybiegał z niego pałając chęcią nauczenia moresu delikwenta.  Czy miał  jakieś szanse  na śliskiej drodze w konfrontacji ze sprytnym dzieckiem z socjalistycznego blokowiska?


   Prawdziwym wyzwaniem była jednak Górka Kościelna. Tam zjeżdżało się w trzech a nawet i czterech miejscach. Z ulicy Kościelnej w dół do Czerwonych Sztandarów obok dawnego nadleśnictwa. Z tak zwanego ślimaka prowadzącego na szczyt góry, tuż obok zadaszonych schodów. Jazda z burzliwym finałem na końcu w postaci schodów. Z tego ślimaka zjeżdżało się też stromą trasą przez zalesione zbocze w dół do ulicy Kościelnej ( w stronę Gwardii Ludowej). Końcówka była bardzo emocjonująca wypadało się z trasy, a raczej wylatywało w powietrze na korzeniach drzew.

Zjazd na sankach "Ślimakiem". Luty 1983 r.



 Kolejna trasa zjazdowa znajdowała się  przy drugim podejściu dla pieszych do kościóła. Tutaj chodnik skręcał po długim zjeździe praktycznie o 180 stopni, tworząc zygzak ogrodzony metalową barierką nad ponad dwumetrową przepaścią. Zabawa polegała na rozpędzeniu się ze szczytu górki i złapaniu w kulminacyjnym momencie na dole rękami poręczy. Sanki malowniczo spadały w przepaść, jak samochody na amerykańskich filmach, których odczuwaliśmy wtedy niedosyt. Czasami wybieraliśmy się na Małą Górę
(mylnie przez nas nazywaną Borową Górką) i to były prawdziwie ekstremalne zjazdy, podczas których gubiliśmy czapki i rękawiczki .

Ulica Kościelna. Luty 1983 r.


   Zima to też czas imprez w Tip-Topie. Zanim się spalił odbywało się tam szereg spotkań dla dzieci pracowników huty i nie tylko. To tam dostawało się świąteczne paczki, robiło sobie zdjęcia z Mikołajem i oglądało występy teatrzyków oraz animowane bajki o Wilku i Zającu. Zresztą huta organizowała czas wolny hutnikom i ich rodzinom nie tylko poprzez imprezy w Tip-Topie. Słynne były wyjazdy na grzybobrania w lasy zielonogórskie. Anegdoty dotyczące tych wydarzeń krążyły po Dąbrowie jeszcze wiele lat. Między innymi o miejscowym chłopie, który zadziergnąwszy alkoholową więź z nowo poznanymi zagłębiowskimi kolegami wsiadł z nimi w stanie mniej świadomym w autobus powrotny do Dąbrowy. Obudziwszy się boleśnie pod hutą czujnie jednak zapytał: „ Gdzie mój rower?” .
   Dorośli w tych czasach częściej się spotykali niż obecnie. Całkowicie normalne były sąsiedzkie odwiedziny w środku tygodnia bez zapowiedzi, tak bez okazji, przy kawie i papierosie. Nie było w sklepach towarów i wyścigu szczurów w pracy, było za to więcej wolnego czasu. Było też więcej eskapad po dobra codzienne, przypominających bardziej polowanie niż zakupy – po pomarańcze, papier toaletowy, mięso. Nie dowierzała nam rodzina z Krakowa, że my też musimy stać w kolejkach i tak samo jak im ciężko było nam kupić podstawowe rzeczy. Stosunkowo często odbywały się w mieszkaniach parapetówki, wiadomo ludzie cieszyli się z własnych czterech kątów. Na takich imprezach sąsiedzkich często było słychać gitarę lub akordeon. W soboty mężczyźni jak było ciepło wychodzili przed bloki na parking i myli lub naprawiali swoje samochody. To był weekendowy rytuał.
   Bardzo często całe rodziny, podobnie jak i moja, jeździły na wielogodzinne rowerowe wycieczki po okolicy. Jeździli swoimi Wigrami, Jubilatami, Wagantami na Zieloną, na Pogorię lub dalej do Ogrodzieńca . Dzieci nie siedziały wtedy w fotelikach i kaskach, a wiklinowych koszach powieszonych na hakach za kierownicę.
Rowerowe wycieczki po okolicy. Tutaj nad Pogorią ( tylko którą?). Kwiecień 1983 r.

   Porządku w obejściu każdego bloku, jak też w nim pilnowała dozorczyni. Było czysto i schludnie. Rano mleczarz zostawiał pod drzwiami mieszkań litrowe, szklane butelki z mlekiem, a odbierał wystawione puste. Butelka zamknięta była takim aluminiowym sreberkiem, które my przekuwaliśmy czasem palcami z młodzieńczej głupoty. Normalnym było przeganianie małolatów wystających na klatkach schodowych .
    W wielu domach hodowano wtedy rybki akwariowe. Ojcowie wymieniali się tymi rybkami między sobą . Skalary, mieczyki, glonojady. Pamiętam, że z specjalnymi siatkami do połowu rozwielitek jeździło się wtedy rowerami na nieistniejący już staw w okolicy Dziewiątego.
    Tłumnie, podobnie jak dzisiaj, w upalne dni chodziło się na Pogorię. Częściej na tak zwaną Nową Pogorię, czyli dzisiejszą Trójkę. Brzegi nie były tak zadrzewione jak obecnie, a na piaskowych zboczach rosły jeżyny, które nasze mamy zbierały do słoiczków. Bardzo lubiliśmy też chodzić z naszymi rodzinami na Brzózki, gdzie przy kiełbasce z ogniska i czymś mocniejszym rodzice długo rozmawiali, a my hasaliśmy po terenie bawiąc się w chowanego i podchody. Zapuszczaliśmy się czasem do stawiku, który przetrwał do dzisiaj i znajduje się bliżej lasu. Ten stawik to miejsce wiosennych wypraw po żaby, które łapaliśmy i straszyliśmy nimi dziewczyny na osiedlu.
Na cypelku Pogorii III. Upalny maj 1983 r.


   W drodze  mieliśmy wiele szczęścia bawiąc się niebezpiecznie na torach kolejowych.  Kiedy dzisiaj myślę o tych rozrywkach to Bogu dziękuję, że żyję.  Przebiegaliśmy na przejeździe kolejowym przy stacji w Gołonogu przed pędzącymi i wyjącymi na nas pociągami. Głównie towarowymi i ekspresami. Wygrywał ten, który po drugiej stronie torów znalazł się ostatni. Inna zabawa polegała na „nie pękaniu”  przed pociągiem.  Przystawaliśmy wtedy na mostku przy dawnym, opuszczonym już od ładnych paru lat domu dróżnika i mocno przylegaliśmy do  barierki. Odległość pomiędzy barierką a torami była bardzo niewielka. Maszynista widząc nas trąbił ile wlezie co potęgowało strach.  W tym była cała adrenalina tej zabawy.  Tory kolei Warszawsko-Wiedeńskiej to było dla nas ważne miejsce. Również ze względu na produkcję „blaszek” .  Kładliśmy na torach drobny bilon, jedno złotówki, pięciozłotówki,  groszówki i czekaliśmy potem, aż przejedzie po nich pociąg i zrobi z nich płaską blaszkę. Ile było przy tym radości. Najlepsze były pociągi towarowe, wolno jechały, przez co rzadko się zdarzało, aby moneta potoczyła się gdzieś daleko od torów.  Czasami stojąc na zdemontowanym już metalowym mostku nad torami, tuż przed stacją Pogoria, liczyliśmy wagony, które przejeżdżały pod nami . Wypełnione węglem w składzie po pięćdziesiąt sztuk jechały w głąb Polski i „bratnich krajów” RWPG.

   Dużym wydarzeniem był odpust odbywający się przy kościele Św. Antoniego 13 czerwca. Zajadaliśmy się wtedy przesuszonymi obwarzankami  i kolorowymi lizakami. Osiedla przez kilka dni wypełniały się dźwiękami kanonad z wybuchów petard.  Kiedy się skończyły petardy, spragnieni dalszych huków strzelaliśmy z puszek wypełnionych karbidem.  
   Im więcej wspominam tym więcej widzę szczegółów, wydarzeń, które na szczęście gdzieś tkwią dalej w pamięci.  Spokojniejszy o los tych, które dzisiaj przelałem na elektroniczny papier  kończę na teraz  opis krainy naszego dzieciństwa.