Jestem jednym z pokolenia wyżu przełomu lat 70 i 80-tych. Jednym z tych, którzy
przyjechali tutaj razem ze swoimi rodzicami lub urodzili się w dąbrowskim
szpitalu. Jednym z tych dla których błotne okolice bloków z wielkiej płyty na
Gołonogu stały się krainą dzieciństwa.
Huta pomimo że widoczna z okien bloku, nie była
przytłaczająca. Największy zakład metalurgiczny w Europie a kto wie, może i na
Świecie pozostawał jednak w pewnym oddaleniu od bloków. Bardziej obecna była w
świadomości i rozmowach rodziców. Jak serce
miasta, huta wyznaczała rytm życia
nowych mieszkańców. Dokładnej wyznaczał go harmonogram pracy zmianowej. Dla mnie i moich kolegów najważniejszy był
powrót pierwszej zmiany z huty, gdy ojcowie wracali do domów. Wtedy to z
przystanku autobusowego koło szkoły podstawowej nr 18 potoki ludzi rozchodziły się po osiedlu. Najpierw szli jedną zwartą rzeką potem dzielili
się na mniejsze strumienie i wąskie strużki . Czasami przystawali po parę osób
lub dwie pod klatkami i palili na odchodne papierosy. Powrót rodziców z huty to był dla nas ważny punkt odniesienia, czas kiedy trzeba było
wrócić z wagarów na Brzózkach, posprzątać mieszkanie po nielegalnej schadzce w
domu na ping-ponga czy po prostu zdążyć usiąść przy biurku i zacząć udawać że odrabia
się lekcje.
Popołudniami chmary dzieciaków niczym szarańcza wylegały na
osiedle. Niekończące się Wyścigi Pokoju
naokoło osiedla przy Cedlera, Czerwonych Sztandarów i Tiereszkowej to był
częsty obrazek na gołonowskich ulicach w
maju lub czerwcu. Nie lada atrakcją było pojawienie się sprzedawcy waty
cukrowej. Niski, pomarszczony na twarzy dziadziuś ze swoim wózkiem – maszyną zakotwiczał
się na środku osiedla i nie mijało 10 minut gdy wokół niego pojawiało się kilkadziesiąt dzieciaków. Wata duża i wata mała za parę złotych. Ileż to frajdy, ile życia wprowadzał
ten staruszek ze swoim wózkiem. Zapach palonego cukru, szum silniczka maszyny
towarzyszył temu misterium które pamiętam do dzisiaj. Sam dziadzia zawsze
ubrany w biały fartuszek i białą czapeczkę był jak mistrz ceremonii. Zawsze pamiętał kto jaką
watę zamawiał i z gąszczu wyciągniętych rąk wyławiał zawsze tą właściwą ,
której akurat była kolej. Po uczcie
osiedle zasłane było drewnianymi patyczkami ale kto się wtedy przejmował takimi
detalami.
Popołudnia były też czasem kiedy uczęszczało się na lekcje religi.
Odbywały się one przy ulicy Kościelnej w nieistniejących już salkach katechetycznych
nieopodal księżych sadów. Jakże ograbieni ze wspaniałych wspomnień będą
kiedyś współcześni mali dąbrowianie dla których religia to jeden z wielu
przedmiotów pod szkolnym dachem. Dla nas
cała otoczka tych zajęć, zabawy przed i po lekcji to był swoisty mikrokosmos. Następna kolorowa kraina w której czekały na
nas wspaniałe przygody. Z domu
wychodziło się tak godzinę wcześniej, pomimo że na górkę można dojść w dziesięć
minut. Jeśli była akurat zima to prowadziliśmy zacięte wojny na śnieżki,
budowaliśmy lodowe fortece albo nacieraliśmy śniegiem koleżanki z klasy. Późnym latem i jesienią chodziliśmy do sadu na jabłka i gruszki.
Księża przymykali oko na ten proceder ale czasem dla zasady przeganiali małych amatorów owoców. Dumny wracałem z tych wypraw z wypełnionymi siatkami z których Mama piekła
potem szarlotkę. Najbardziej elektryzującym zajęciem było jednak chodzenie na
tak zwaną „Drogę Śmierci”, zwłaszcza w
miesiące zimowe. Droga ta prowadziła u podnóży murów okalających kościół pw.
Św. Antoniego a kulminacyjnym momentem było przejście pod oknami
kostnicy. Na jesień zbierało się też
kasztany które rosną tam do dzisiaj tworząc ozdobną aleję.
Piękne i beztroskie to były dla nas czasy i dlatego będę je
czasem przywoływał na łamach tego bloga aby pozostała po nich pamięć.
Fajnie się czyta. Będę chętnie zaglądał, zwłaszcza dla postów wspominkowych.
OdpowiedzUsuńbędę zaglądać :)
OdpowiedzUsuńspędziłam 40 lat na Redenie, od dwóch lat trochę bliżej Gołonoga...
uwielbiam moje miasto, pozdrówka :)