środa, 20 marca 2013

Zabawy dzieci z wielkiej płyty



   Ilekroć czytam  wspomnienia ludzi mieszkających w Dąbrowie przed powstaniem Huty Katowice, tym mocniej zdaję sobie sprawę jakim szokiem dla ówczesnych było jej powstanie.  Kiedy misterna sieć utkana  z niezwykłych, przyjaznych  miejsc,  dobrze sobie znanych mieszkańców i  świętego prowincjonalnego spokoju została brutalnie rozjechana przez ciężarowe samochody, zadeptana przez tłumy przyjezdnych , którym jestem i ja.   Mój świat dzieciństwa,  który swoją betonową breją  zalał  stary  Gołonóg   z kolei dla mnie jest  niczym świeży, pachnący drożdżowy placek.  Natomiast  odkrywanie tego co było przed tym czasem  jest jak wydłubywanie z tegoż ciasta słodkich bakalii. Tak przenika się stare i nowe, choć  niepostrzeżenie , nieubłaganie i nieodwołanie postępuje najnowsze…..
   

   Dzisiaj wspomnienia   zabaw  dzieci z gołonowskich osiedli  w latach osiemdziesiątych oraz trochę o rozrywkach ich rodziców okiem tegoż dzieciaka. 


   Kiedy błotną breję przykrywał śnieg  nastawał czas zimowych szaleństw.  Z  górkina której dzisiaj stoi Intermarche w Gołonogu, tuż przy dawnych piwnicach po dawnej stacji pomp (?)  zjeżdżało się na sankach.  Na drewnianych z oparciem, drewnianych bez oparcia, metalowych kupnych i tych zrobionych w małych warsztacikach mieszkańców zaadaptowanych z blokowych piwnic.  Frajda była niemożebna. Na górce często i kilkadziesiąt dzieciaków naraz wrzeszczało  w szale zimowym , wywracało się z tych sanek, wpadało na siebie.  Urokowi całej zabawy dodawał mrok i poświata latarni ulicznych odbijających się w pokrytym lodem  wyślizganym zboczu.  Pamiętam tam swoje pierwsze próby narciarskie na plastykowych kupionych w  kiosku Ruchu krótkich nartach. Czasami pojawiał się też ktoś na łyżwach i odważnie zjeżdżał po stoku,  ufając w kunszt dentysty,  do którego wybrać się musiał po tych harcach na drugi dzień.  Na osiedlu wzięcie też miała w zimie dróżka wewnątrz niego.  O delikatnym spadku, pochylona  w stronę bloków oszczędnościowych na Cedlera  stanowiła w godzinach wieczornych miejsce elektryzującej zabawy. Jaka to była zabawa? Wyczekiwano aż na drodze pojawi się jakiś samochód i niezależnie czy jechał z góry czy pod górę czepiano się jego tyłu i jak na wyciągu orczykowym sunęło się na butach ku uciesze wszystkich. Prawie wszystkich uciesze,  zdarzało się czasami,  że kierowca zorientowawszy się, zwłaszcza jadąc pod górę, swoim polonezem, małym lub dużym fiatem,  że ma pasażerów na gapę, zatrzymywał auto, wybiegał z niego pałając chęcią nauczenia moresu delikwenta.  Czy miał  jakieś szanse  na śliskiej drodze w konfrontacji ze sprytnym dzieckiem z socjalistycznego blokowiska?


   Prawdziwym wyzwaniem była jednak Górka Kościelna. Tam zjeżdżało się w trzech a nawet i czterech miejscach. Z ulicy Kościelnej w dół do Czerwonych Sztandarów obok dawnego nadleśnictwa. Z tak zwanego ślimaka prowadzącego na szczyt góry, tuż obok zadaszonych schodów. Jazda z burzliwym finałem na końcu w postaci schodów. Z tego ślimaka zjeżdżało się też stromą trasą przez zalesione zbocze w dół do ulicy Kościelnej ( w stronę Gwardii Ludowej). Końcówka była bardzo emocjonująca wypadało się z trasy, a raczej wylatywało w powietrze na korzeniach drzew.

Zjazd na sankach "Ślimakiem". Luty 1983 r.



 Kolejna trasa zjazdowa znajdowała się  przy drugim podejściu dla pieszych do kościóła. Tutaj chodnik skręcał po długim zjeździe praktycznie o 180 stopni, tworząc zygzak ogrodzony metalową barierką nad ponad dwumetrową przepaścią. Zabawa polegała na rozpędzeniu się ze szczytu górki i złapaniu w kulminacyjnym momencie na dole rękami poręczy. Sanki malowniczo spadały w przepaść, jak samochody na amerykańskich filmach, których odczuwaliśmy wtedy niedosyt. Czasami wybieraliśmy się na Małą Górę
(mylnie przez nas nazywaną Borową Górką) i to były prawdziwie ekstremalne zjazdy, podczas których gubiliśmy czapki i rękawiczki .

Ulica Kościelna. Luty 1983 r.


   Zima to też czas imprez w Tip-Topie. Zanim się spalił odbywało się tam szereg spotkań dla dzieci pracowników huty i nie tylko. To tam dostawało się świąteczne paczki, robiło sobie zdjęcia z Mikołajem i oglądało występy teatrzyków oraz animowane bajki o Wilku i Zającu. Zresztą huta organizowała czas wolny hutnikom i ich rodzinom nie tylko poprzez imprezy w Tip-Topie. Słynne były wyjazdy na grzybobrania w lasy zielonogórskie. Anegdoty dotyczące tych wydarzeń krążyły po Dąbrowie jeszcze wiele lat. Między innymi o miejscowym chłopie, który zadziergnąwszy alkoholową więź z nowo poznanymi zagłębiowskimi kolegami wsiadł z nimi w stanie mniej świadomym w autobus powrotny do Dąbrowy. Obudziwszy się boleśnie pod hutą czujnie jednak zapytał: „ Gdzie mój rower?” .
   Dorośli w tych czasach częściej się spotykali niż obecnie. Całkowicie normalne były sąsiedzkie odwiedziny w środku tygodnia bez zapowiedzi, tak bez okazji, przy kawie i papierosie. Nie było w sklepach towarów i wyścigu szczurów w pracy, było za to więcej wolnego czasu. Było też więcej eskapad po dobra codzienne, przypominających bardziej polowanie niż zakupy – po pomarańcze, papier toaletowy, mięso. Nie dowierzała nam rodzina z Krakowa, że my też musimy stać w kolejkach i tak samo jak im ciężko było nam kupić podstawowe rzeczy. Stosunkowo często odbywały się w mieszkaniach parapetówki, wiadomo ludzie cieszyli się z własnych czterech kątów. Na takich imprezach sąsiedzkich często było słychać gitarę lub akordeon. W soboty mężczyźni jak było ciepło wychodzili przed bloki na parking i myli lub naprawiali swoje samochody. To był weekendowy rytuał.
   Bardzo często całe rodziny, podobnie jak i moja, jeździły na wielogodzinne rowerowe wycieczki po okolicy. Jeździli swoimi Wigrami, Jubilatami, Wagantami na Zieloną, na Pogorię lub dalej do Ogrodzieńca . Dzieci nie siedziały wtedy w fotelikach i kaskach, a wiklinowych koszach powieszonych na hakach za kierownicę.
Rowerowe wycieczki po okolicy. Tutaj nad Pogorią ( tylko którą?). Kwiecień 1983 r.

   Porządku w obejściu każdego bloku, jak też w nim pilnowała dozorczyni. Było czysto i schludnie. Rano mleczarz zostawiał pod drzwiami mieszkań litrowe, szklane butelki z mlekiem, a odbierał wystawione puste. Butelka zamknięta była takim aluminiowym sreberkiem, które my przekuwaliśmy czasem palcami z młodzieńczej głupoty. Normalnym było przeganianie małolatów wystających na klatkach schodowych .
    W wielu domach hodowano wtedy rybki akwariowe. Ojcowie wymieniali się tymi rybkami między sobą . Skalary, mieczyki, glonojady. Pamiętam, że z specjalnymi siatkami do połowu rozwielitek jeździło się wtedy rowerami na nieistniejący już staw w okolicy Dziewiątego.
    Tłumnie, podobnie jak dzisiaj, w upalne dni chodziło się na Pogorię. Częściej na tak zwaną Nową Pogorię, czyli dzisiejszą Trójkę. Brzegi nie były tak zadrzewione jak obecnie, a na piaskowych zboczach rosły jeżyny, które nasze mamy zbierały do słoiczków. Bardzo lubiliśmy też chodzić z naszymi rodzinami na Brzózki, gdzie przy kiełbasce z ogniska i czymś mocniejszym rodzice długo rozmawiali, a my hasaliśmy po terenie bawiąc się w chowanego i podchody. Zapuszczaliśmy się czasem do stawiku, który przetrwał do dzisiaj i znajduje się bliżej lasu. Ten stawik to miejsce wiosennych wypraw po żaby, które łapaliśmy i straszyliśmy nimi dziewczyny na osiedlu.
Na cypelku Pogorii III. Upalny maj 1983 r.


   W drodze  mieliśmy wiele szczęścia bawiąc się niebezpiecznie na torach kolejowych.  Kiedy dzisiaj myślę o tych rozrywkach to Bogu dziękuję, że żyję.  Przebiegaliśmy na przejeździe kolejowym przy stacji w Gołonogu przed pędzącymi i wyjącymi na nas pociągami. Głównie towarowymi i ekspresami. Wygrywał ten, który po drugiej stronie torów znalazł się ostatni. Inna zabawa polegała na „nie pękaniu”  przed pociągiem.  Przystawaliśmy wtedy na mostku przy dawnym, opuszczonym już od ładnych paru lat domu dróżnika i mocno przylegaliśmy do  barierki. Odległość pomiędzy barierką a torami była bardzo niewielka. Maszynista widząc nas trąbił ile wlezie co potęgowało strach.  W tym była cała adrenalina tej zabawy.  Tory kolei Warszawsko-Wiedeńskiej to było dla nas ważne miejsce. Również ze względu na produkcję „blaszek” .  Kładliśmy na torach drobny bilon, jedno złotówki, pięciozłotówki,  groszówki i czekaliśmy potem, aż przejedzie po nich pociąg i zrobi z nich płaską blaszkę. Ile było przy tym radości. Najlepsze były pociągi towarowe, wolno jechały, przez co rzadko się zdarzało, aby moneta potoczyła się gdzieś daleko od torów.  Czasami stojąc na zdemontowanym już metalowym mostku nad torami, tuż przed stacją Pogoria, liczyliśmy wagony, które przejeżdżały pod nami . Wypełnione węglem w składzie po pięćdziesiąt sztuk jechały w głąb Polski i „bratnich krajów” RWPG.

   Dużym wydarzeniem był odpust odbywający się przy kościele Św. Antoniego 13 czerwca. Zajadaliśmy się wtedy przesuszonymi obwarzankami  i kolorowymi lizakami. Osiedla przez kilka dni wypełniały się dźwiękami kanonad z wybuchów petard.  Kiedy się skończyły petardy, spragnieni dalszych huków strzelaliśmy z puszek wypełnionych karbidem.  
   Im więcej wspominam tym więcej widzę szczegółów, wydarzeń, które na szczęście gdzieś tkwią dalej w pamięci.  Spokojniejszy o los tych, które dzisiaj przelałem na elektroniczny papier  kończę na teraz  opis krainy naszego dzieciństwa.




3 komentarze:

  1. Jezioro to Pogoria III, ale skoro miałeś 6 lat to sam powinieneś pamiętać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam i wtedy też wiedziałem :-) z tym że popularniejsza była nazwa "Nowa Pogoria"
    Przy okazji - są mapy na których Pogoria III jest opisana jako Pogoria II :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.

    OdpowiedzUsuń